środa, 13 stycznia 2021

Part: 6. – Jabłko Edenu!

Rozdział: 6. – Jabłko Edenu!

            Pierwsze co zobaczył przed sobą to drzewo. Wielkie, piękne drzewo. Liście na koronach drzew były drobne, ale formowały się w znak Assassinów. Connor nie widząc czemu dotknął jednego z liści, który natychmiast opadł na jego dłoń.

          Connor… – Usłyszał za sobą dobrze znany głos. Odwrócił się i wpatrzył nie przytomnie w kobietę przed nim. – Synu! – Krzyknęła jego matka, a Connor wypuścił liść z dłoni i zszokowany podbiegł do kobiety.

          M-Mamo! Mamusiu! – Rozpłakał się przytulając się do kobiety.

          Wyrosłeś. Hej! Znalazłeś jabłko! – Uśmiechnęła się szeroko. – Musisz mi coś obiecać. – Ziio złapała ostrożnie jego twarz patrząc mu w oczy. Connor uspokoił się na tyle, na ile mógł i z uwagą zaczął słuchać matki. – Nie mamy za dużo czasu… – powiedziała kobieta szybko. – Nie możesz powiedzieć ojcu o tym, że je masz, chyba, że uda Ci się go przekonać do powrotu do nas. Do bycia Assassinem.  – Powiedziała, a Connor otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

          Czemu teraz się dowiaduję o wszystkim? Czemu mój ojciec jest… Templariuszem? Czemu ja? – Zaczął zadawać pytania jak z karabinu maszynowego. – Czemu ciebie akurat zobaczyłem? – Złapał oddech i znów wtulił się w matkę. Jego myśli były tak chaotyczne, że biedny chłopak nie wiedział od czego zacząć. Czuł zapach matki, czuł jej ciepło. Nie była więc wytworem jego wyobraźni. Stała tu! Była tu! Tego był pewny.

          Tak mało czasu… – Kobieta pokręciła głową i założyła jeden z kosmyków włosów Connora za jego ucho. – No dobrze… – Westchnęła, a Connor wtulił się w nią znowu jak w pluszową zabawkę. – Skarbie jabłko jest w naszej rodzinie od pokoleń. Musisz go pilnować. Jesteś z rodu, który miał dużo przeżyć. Mam jednak nadzieję, że uda ci się przeciągnąć ojca na naszą stronę. Że rzuci to całe bycie templariuszem… Twój ojciec został tym kim jest ponieważ został wciągnięty w pewien spisek i czystym przypadkiem zabił męża swojej siostry, który był wielkim mistrzem templariuszy. Zabił go w pojedynku na śmierć i życie. Później w śród burzy oklasków otrzymał pierścień i jakoś tak został już z nimi, oddalając się ode mnie, od swojego ojca i innych Assassnów.

          Mamo… Chcę tu zostać. Nie chcę wracać! – Krzyknął czując jak powoli jego ramiona wiotczeją, a jego mózg wraca do świadomości.

          Connor! – Słyszał krzyk, ale ostatnią rzeczą jaką usłyszał od matki było: „Ja byłam i zawsze będę przy tobie, synu”. Connor zamrugał i zobaczył pochylające się nad nim dwie osoby. Jedną rozpoznał od razu drugą po sekundzie zastanowienia. Claudia i Desmond – siedzieli przy nim i szturchali go. Dziewczyna już chciała iść po pomoc, ale chłopak złapał ją za rękę.

          Rany boskie, ale mnie wystraszyłeś! – Krzyknęła na niego i przywaliła mu w ramię kuksańca, a sekundę później przytuliła się do niego. – Co ty sobie wyobrażasz?! – Prychnęła dziewczyna. Desmond spojrzał na jego rękę i spytał:

          Co to? – Connor spojrzał tam i zauważył świecącą kulę.

          O mój boże! To jabłko Ede…! – Zapiszczała dziewczyna. Connor natychmiast zatkał jej usta ręką i schował jabłko do misia.

          Tak, to właśnie to… Ale błagam was nikomu ani słowa. Nie chcę byście mieli przez to kłopoty. – Warknął Connor.

          No co ty?! Wiesz ile bym dała aby je dotknąć palcem! Przecież to jest niesamowite! Jesteś wstanie ludzi zamienić w marionetki. Skłaniać do wszystkiego, czego chcesz. Świadomie lub podświadomie. Ah! Pozbawienie człowieczeństwa musi być ciekawe… – Zaczęła paplać dziewczyna, a Connor złapał się za skronie, rozmasowując je.

          Mówił Ci ktoś, że za dużo gadasz? – Zapytał z ciekawością.

          Taaak. Wiem o tym. Mogę je dotknąć? Mogę? Prooszę. – Spytała robiąc oczy jak kot ze Shreka. Chłopak zastanowił się jakie mogą być z tego konsekwencje. Nie widząc jednak żadnych, złych zamiarów dziewczyny, ostatecznie sięgnął do plecaka. Wyciągnął jabłko i ścisnął je delikatnie w dłoni, a to zaczęło emanować białym światłem. Wysunął rękę przed siebie. Dziewczyna podekscytowana delikatnie, jednym palcem dotknęła jabłka. Connor zachęcił ją, jednak do położenia całej dłoni.

Zrobiła to.

            Jabłko zaiskrzyło na złoty kolor, ale nie dostrzegli tego. Chłopak teraz zauważył, że w sumie nie przeszkadza mu to, że dziewczyna za dużo gada. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Także jego klatka piersiowa stykała się z jej piersiami. Zawstydziła się. Nie wiedział czemu, ale w tej jednej chwili zapragnął ją pocałować, chodź nigdy tego nie robił. Jego serce zabiło szybciej. Zmienił położenie dłoni tak aby ich palce się z tykały i uniósł ich dłonie. Dziewczyna spojrzała mu w oczy i zarumieniła się. Przysunęli się jeszcze bliżej siebie, także ich usta prawie się stykały. Dziewczyna przymknęła oczy. Całą tą otoczkę przerwało im pukanie do drzwi. Connor natychmiast odskoczył. Wrzucił jabłko do plecaka i zamknął je jednym szybkim ruchem upewniając się, że już nie świeci.

            Dziewczyna stała cała czerwona w miejscu. Patrzyła to na Connora, to na dłoń w której przed chwilą spoczywało jabłko.

            Desmond ulotnił się nie wiadomo kiedy. Connor westchnął i cicho zaczął również jego pakować. Po chwili krzyknął „proszę”. Do pokoju wsunęła się głowa jego ojca.  Widząc zarumienionych nastolatków zaśmiał się cicho i rzucił jedyne:

          To ja przyjdę później. – I puścił oko do swojego syna.

          Bardzo śmieszne! – Warknął Connor.

          C… co to było? – Wykrztusiła z siebie dziewczyna w końcu, nie pewnie, rumieniąc się jeszcze bardziej.

          Nie wiem… – Odpowiedział nie pewnie i usiadł na łóżku. Wrzucił parę rzeczy do plecaka chłopca. – Słuchaj… Na razie nie główmy się nad tym, dobrze? – Zapytał, a dziewczyna opadła obok niego i oparła głowę o jego ramię.

          Dobrze. – Rzuciła i splotła ich palce razem. Connor uśmiechnął się lekko, a później ostrożnie złapał dziewczynę. – Masz ładny uśmiech. – Stwierdziła poważnie dziewczyna zmieniając temat. Connor westchnął cicho i powoli wstał z łóżka. Puszczając dziewczynę.

          Muszę iść, ale zobaczymy się jeszcze. – Obiecał i wziął plecak wraz z mniejszym plecakiem Desmonda i wyszedł z pokoju. Chłopiec siedział i rozmawiał żywo z innymi dziećmi, a jego ojciec zniknął gdzieś w odmętach placówki.

            Wyszedł więc z rzeczami i skierował się na parking, gdzie teoretycznie stał samochód jego ojca. Usiadł na jednej z ławek, wpatrując się w niebo. Chmury sunęły wolno po niebie tworząc rozmaite wzory z siebie. Connor był szczęśliwy. Nie wiedział czemu, ale po prostu czuł się tak a nie inaczej. Może to przez ojca? A może to przez dziewczynę? Nie wiedział czemu, ale czuł, że będzie dobrze.

            Po chwili usłyszał śmiejące się dzieci i zobaczył Desmonda, który kroczył w jego kierunku.

            Chłopiec pożegnał hałastrę – a dziewczynkę, blondyneczkę – ucałował w policzek. Heh! Dziecięca miłość, Pomyślał i poklepał miejsce obok siebie. Chłopiec usiadł obok niego i wtulił się mocno w chłopaka.

          A więc… – Zaczął chłopiec.

          Nie zaczyna się zdania od „A więc”. – Rzucił Connor poważnie.

          Przepraszam! – Pisnął chłopiec i bardziej schował nos w bluzie chłopaka.

          Co się dzieje?

          Nic… Tylko… jedziesz i… i już Cię nie zobaczę. – Głos z każdym słowem był coraz cichszy. Posmutniał. Connor zrobił zdziwioną minę. No tak… zapomniał wspomnieć mu, że ten jedzie z nimi.

          Głuptasie, jedziesz z nami! – Rzucił Connor, a chłopiec zrobił wielkie oczy.

          Jak to?

          Normalnie. Zabieram Cię ze sobą. – Stwierdził Connor.

          O-oh! Serio! A moje rzeczy? – Dopytał zdziwiony.

          Są tutaj. – Mruknął chłopak i pokazał chłopcu mały plecak.

          Dziękuję. – Stwierdził zaskoczony Desmond.

            Siedzieli tak jeszcze jakiś czas wpatrując się w niebo, aż podszedł do nich ojciec Connora.

          I co? Możemy jechać? – Spytał mężczyzna.

          Tak… – Stwierdził Connor i rozejrzał się po parkingu, gdzie stały cztery samochody. – Które auto jest twoje?

          Dodge Charger. – Mruknął mężczyzna pokazując ruchem głowy na biały samochód stojący w rogu parkingu. Mężczyzna wyciągnął kluczyki z tylnej kieszeni. Przycisnął na alarm, zaświeciły się światła i odblokowały drzwi. Connor podszedł do samochodu. Connor szybko obejrzał wnętrze. Nie znał się na samochodach, ale ten podobał mu się. Mógłby takim jeździć w przyszłości. Desmond usiadł z tyłu i zapiął pasy. Connor postawił ostrożnie plecak na tylnim siedzeniu, a później wsiadł na przód.

          Podjedziemy jeszcze do szpitala. – Stwierdził spokojnie Haytham, na co Connor kiwnął głową. Faktycznie. Sam chciał odwiedzić Shaya, ale nie miał kiedy. Za dużo wydarzeń w tak krótkim czasie. Wiadomość o tym, że jego ojciec żyje, o tym, że jest Assassinem i jeszcze Claudia. Urocza, gadułka o dobrym sercu. Westchnął cicho. – Co się stało? Myślisz o tej dziewczynie, prawda? Widać, że się zakochałeś. – Mruknął mężczyzna, a Connor zbladł.

          Nie! To wcale nie tak… Ja… My… Niee… – Jęknął i zarumienił się mocno.

          Miałem tak samo z twoją matką. – Zaśmiał się mężczyzna wyjeżdżając z parkingu na ruchliwą ulicę. Widać było wprawę w jeździe mężczyzny. Poruszał się po ulicach, szybko i sprawnie wpatrując się co jakiś czas nawigację. Nie po to aby sprawdzić drogę, ale po to by zobaczyć czy nie ma na danej ulicy korków. Chciał jak najszybciej przedostać się do szpitala.

          Jak to? – Spytał chłopak.

          Normalnie. – Zaśmiał się cicho Haytham. – Najpierw uratowałem twoją matkę od niebezpiecznego templariusza, który chciał ją zabić. Było to na imprezie dobroczynnej. Byłem gościnnie jako podrzędny templariusz, a jednak miałem już jakieś wpływy w zakonie. – Stwierdził średnio zadowolony. – Ziio prawie zginęła od mojego przyjaciela. – Mruknął mężczyzna i zacisnął dłonie mocniej na kierownicy. – Charlesa Lee. Tak. Tego samego, który zabił twoją matkę. Uratowałem ją wtedy. Miała zginąć, bo była w posiadaniu artefaktu. Jabłka Edenu, które zgubiło się podczas tamtej imprezy. – Powiedział zdenerwowany. – Twoja matka miała je przekazać matce Desmonda. Niestety. Nie zdążyła bo nastąpił atak, a w pokoju było mnóstwo dymu. Wyciągnąłem twoją matkę z tamtą nim się udusiła. Matka Desmonda uciekła wcześniej. Ziio przetransportowałem w bezpieczne miejsce, poza cały ten Sajgon. – Rzucił i spojrzał na syna, który słuchał go uważnie. – Ziio miała taką śliczną ciemno niebieską sukienkę, sięgającą kolan. – Mruknął. – Później spotkałem ją jeszcze parę razy i raz ona uratowała mnie. Później zaczęliśmy się randkować. Oczywiście na początku nie wiedziałem nic o tym, że jest Assassinką, a gdy mi powiedziała, było już dla mnie za późno. Zostałem mistrzem Templariuszy. Gdy tylko mąż mojej siostry zginął wcisnęli mi pierścień na palec i jakoś tak… Zostałem. Przyznaję robiłem okrutne rzeczy. – Stwierdził już ciszej.

          Nie musisz się tłumaczyć. – Powiedział Connor.

          Wiem. Ale próbuję Ci wyjaśnić, że nie miałem nic wspólnego z tym, że zabito twoją matkę. Jakiś czas później, po tym jak powiedziałem Ziio, że zostałem przyjęty na mistrza, Angielskich templariuszy… Bardzo się oburzyła i pokłóciliśmy się. Musiałem wtedy też wyjechać do Anglii by pochować moją matkę i od tej pory nie byłem w stanach. Ojciec siedział tutaj i był sobie Assassinem, a ja byłem sobie templariuszem i zostałem w Anglii by pomnażać majątek rodziny. Nikt mi nie powiedział, że Ziio była w ciąży. Nikt mi nie powiedział, że się urodziłeś, że Edward Cię trzyma w domu dziecka pod kluczem, żeby nic Ci się niestało. Dopiero, gdy mój ojciec zaczynał chorować. Teraz, niedawno. Postanowił, że przejdzie na emeryturę, jednocześnie zostawiając mnie z całym bałaganem i tobą. – Dopiero teraz dotarło do niego jak to zabrzmiało. – Nie… znaczy, nie jesteś problemem.

          Zrozumiałem. – Mruknął chłopak i pokręcił głową z niedowierzaniem. – To znaczy… nic się niestało.

            Dojechali do szpitala szybciej niż Connor sądził. Wysiedli z samochodu i ruszyli do budynku. Rejestrator kazał im iść do windy i skierował ich na odpowiedni oddział. Haytham zadowolony skierował się w kierunku windy. Chłopcy spojrzeli po sobie i poszli za mężczyzną. Desmond chwycił chłopaka za dłoń. Ścisnął go Connor spojrzał na chłopca, nie pewnie i z lekkim strachem. Connor poczochrał go po głowie i uśmiechnął się lekko.

          Co jest?

          Nie lubię szpitali. – Pisnął chłopiec, a Connor uśmiechnął się.

          Jak chcesz to kupię Ci cole i zaczekasz z Panią pielęgniarką. – Haytham spojrzał na chłopca, a ten skinął mu głową. Zaczepił przechodzącą akurat obok pielęgniarkę i po prosił ją aby ta zajęła się dzieckiem. Kobieta oczarowana urodą mężczyzny, skinęła szybko głową i zabrała chłopca.

            Connor wszedł do Sali, gdzie leżał Shay. Chłopak leżał w łóżku szpitalnym i gapił się tempo w sufit. Był znudzony i senny. Connor spojrzał na ojca, nie pewnie.

          Shay Cormac? – zapytał Haytham wchodząc do Sali. Chłopak podniósł rękę, a Connor wpatrzył w jego klatkę piersiową bez słowa. Cały czas było mu głupio z powodu wypadku, jaki spowodował.

          Connor? – Shay odezwał się nie pewnie.

          Nic… Nic Ci nie jest?

          Jak widać mam się dobrze – uśmiechnął się lekko – mógłbyś kupić mi coś do picia? – zapytał chłopak szybko nim ten do niego podszedł. Haytham dał Connorowi pieniądze. Średnio uśmiechało mu się co prawda zostawianie swojego kolegi, Assassina w towarzystwie templariusza, ale cóż… nie miał wyboru. Wziął pieniądze i wyszedł z Sali. Gdy drzwi zamknęły się za Connorem, mężczyzna w tym czasie spojrzał ostro na chłopaka.

          Zgłupiałeś?!

            Shay spojrzał na niego z wyższością i parsknął śmiechem.

          Sam mi kazałeś grać… Nie moja wina, że Connor złamał mi żebra po tym jak twoi ludzie mnie pobili niemal do nie przytomności.

          Nie ważne. Masz jakieś informacje?

          Jeszcze nie, ale spokojnie. Będzie twoje. Wrócę do ośrodka i wszystkim się zajmę.

          Dobrze Cię wyszkoliłem. Jeśli akcja się uda przejmiesz po mnie stanowisko. Znudziło mnie już bycie templariuszem. Chcę…  mam nadzieję, że uda mi się stworzyć nić porozumienia z synem. – Westchnął ciężko Haytham wpatrując się w drzwi. Shay wlot załapał, co się święci i parsknął ironicznie.

          Przecież to wróg. –  Rzucił chłopak. Nie czuł zaskoczenia. Widział w Connorze podobieństwo genów mężczyzny.

          Um… Nie do końca. W sumie jak dostaniemy to co jest nam potrzebne. Pozbędziemy się części niepotrzebnych zasobów ludzkich i połączę siły z niektórymi Assassinami. Wiesz… sojusz. W sumie, mamy ten sam cel. Pokój.

          Oczywiście. Przyznaj, że po prostu chcesz wrócić do korzeni rodu. Wcale nie obchodzą Cię losy templariuszy.

          Pogrywasz sobie, gówniarzu. – Warknął mężczyzna. Mimo wszystko chłopak leżący w łóżku miał rację. Haytham chciał w spokoju bez wojen i innych rozterek przeżyć starość. Miał na tyle majątku by utrzymać Connora i Desmonda, ba! Starczyło by jeszcze na ich wnuki. Będąc w Anglii po prostu lokował w nieruchomości i trochę grał na giełdzie, przez co w wolnej chwili spokojnie dbał o swoją przyszłość. Gdyby nie fakt, że Ziio dowiedziała się o tym, że został templariuszem; cóż… ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Dzieciak leżący w łóżku uśmiechał się cały czas perfidnie. Jego mina zmieniła się jednak diametralnie gdy klamka została naciśnięta, a do Sali wszedł Connor. Chłopak podał sok młodszemu koledze.

          Dziękuję… – Mruknął Shay próbując się podnieść. Connor natychmiast mu pomógł się napić. Haytham poprawił mu poduszkę.

            Zapadła nie zręczna cisza, którą przerywało pikanie kardiomonitora.

          Więc… – Zaczął nie pewnie Connor. – O czym rozmawialiście?

          O tym, że jesteś synem Pana Haythama. – Stwierdził Shay. – Gratuluję. – Upił łyk soku.

          Dziękuję. – Connor zerknął na klatkę piersiową chłopaka. Oprócz śladów siniaków na ramionach, Shay miał operacje. Wiedział jak brutalni mogą być templariusze, ale nie spodziewał się, że sam może doprowadzić chłopaka do takiego stanu. – Przepraszam. – Mruknął po chwili przykrywając go kołdrą. Chłopak jednak machnął ręką.

          Oj tam, z gorszych opresji wychodziłem. – Machnął ręką Shay i puścił mu oczko. – Mimo wszystko. Nic się niestało. Żyję jak widzisz.

Chłopak westchnął z ulgą.

***

Do mieszkania mężczyzny weszli grubo po godzinie osiemnastej. Chłopcy zdjęli buty, a Haytham, zdjął swój elegancki płaszcz i powiesił go w garderobie.

          Connor, twój i Desmonda pokój jest po prawej stronie. Niestety macie jedno łóżko, bo nie spodziewałem się, że będę miał dwójkę dzieci. – Rzucił spokojnie mężczyzna. – Jutro znajdę większe mieszkanie i się przeprowadzimy. – Rzucił jeszcze.

            Connor skinął głową i wszedł do pokoju. Pokój był elegancki, ale zimny. Wiedział, że gdyby tylko chciał mógłby to zmienić.

          Chłopcy? – Rzucił jeszcze mężczyzna. Obaj odwrócili się i spojrzeli na niego, patrząc pytająco. – Witajcie w domu.

            Connor uśmiechnął się i skinął ojcu głową, a Desmond podbiegł do niego i przytulił się mocno.

          Dziękuję! – Pisnął. Haytham poczochrał go po głowie. Desmond uniósł głowę, a następnie spojrzał na mężczyznę. Uśmiechnął się lekko do niego. Chłopiec odsunął się i wszedł do pokoju. Usiadł na łóżku i zaburczało mu w brzuchu. – Um! Kiedy kolacja?

          To może zamówimy pizze? – Zasugerował Haytham.

            Chłopcy spojrzeli po sobie i szybko skinęli mu głową.

          Pepperoni. – Rzucili jednocześnie Desmond i Connor.

***

            Rano Connor obudził się wyspany, jak nigdy. Zamrugał, ziewnął i przeciągnął się. Przetarł oczy i rozejrzał się dookoła siebie. Był w pokoju. Obok niego wtulony spał Desmond. Connor przyklejony był do poduszki, jak rzep. Chłopak po cichu, jak kot wymknął się z sypialni ojca. Ten pozwolił im spać razem w jego pokoju, bo ich pokój miał tylko jedno łóżko.

            Connor przemknął do łazienki, cicho aby nikogo nie obudzić. Przemył twarz w umywalce i wziął prysznic. Umył zęby – otrzymaną wczoraj wieczorem szczoteczką.

            Gdy opuścił łazienkę zauważył, że drzwi do gabinetu ojca są uchylone, a sam mężczyzna śpi oparty głową o biurko. Connor westchnął, wziął koc i przykrył mężczyznę. Ten tylko mruknął coś cicho przez sen i spał dalej. Chłopak wyszedł i ruszył do kuchni. Zrobił sobie herbatę, dla Desmonda kakao, a ojcu zrobił kawę. Później przejrzał lodówkę i zobaczył pustkę. Westchnął cicho i zrozumiał, że ojciec nie jadał w domu tylko w pracy.

          Będę musiał zrobić zakupy. – Mruknął do siebie. Zebrał włosy w kucyk.

          Czuję kawę. – Mruknął Haytham zadowolony i ziewnął otwarcie, wychodząc z gabinetu. Jego fryzura była rozwalona. – Młody śpi? – Zapytał spokojnie biorąc kubek na kawę.

          Tak. Śpi. Tato… Um… Masz pustą lodówkę. Zrobię zakupy jeśli chcesz.

          Wiem. – Mruknął. – Dwieście dolarów wystarczy?

          To chyba za dużo? – Zapytał zaskoczony chłopak.

          I tak przeprowadzamy się za parę godzin. Znalazłem dla naszej trójki mieszkanie. Trzy pokoje, łazienka i kuchnia. Wystarczy, prawda?

          Nam by wystarczyły dwa łóżka tato. – Prychnął chłopak.

          Nie. Jesteś w takim wieku, że powinieneś mieć swój pokój. Ta dziewczyna, co to za jedna? – Zapytał zaciekawiony mężczyzna.

          Claudia. Jest naprawdę miła, ale… Tato mam dopiero piętnaście lat.

          A ona?

          Szesnaście. – Stwierdził chłopak.

          Oj tam… Ważne żebyście się dogadywali. Nie, tak jak moi rodzice. Twoja babcia była dosyć… kontrowersyjna. Była aktorką i właściwie zdradzała mojego ojca. – Mężczyzna nalał sobie kawy i wypił ją prawie duszkiem. Odstawił pusty kubek do zlewu, westchnął. – Synu chcę żebyś chronił, tą którą kochasz. Poza tym… pociąg seksualny jest normalny w twoim wieku. – Poklepał go po ramieniu.

          Tatoo! – Jęknął cicho chłopak zarumieniony i lekko oburzony. Haytham zaśmiał się.

          Będę zaraz uciekał do pracy po dokumenty i wrócę. Zaraz później biorę was do nowego mieszkania. Będzie nieco bliżej waszego domu dziecka z tego co patrzyłem na mapie. Spakujcie rzeczy dobrze? – Spytał spokojnie mężczyzna. Powoli ruszył do wyjścia. – Wrócę do trzech godzin.

          Dobrze.

***

Haytham wrócił po trzech godzinach do mieszkania. Chłopcy kończyli się pakować. Zostało im parę rzeczy do wrzucenia do plecaków. Mężczyzna wszedł do swojego gabinetu i zaskoczony spostrzegł, że harmider z rana został po układany i włożony po kolei kartonów.

          Chłopcy? – Uniósł brew. Do pokoju wsunęła się głowa Desmonda. – Grzebaliście w moich papierach?

          Ja nie umiem zbyt dobrze czytać, ale cyferki znam. – Uśmiechnął się szeroko chłopiec.

          Czyli to twoja sprawka?

          Nasza… – Rzucił Connor wchodząc do gabinetu. – Znaczy. Desmond układał, ja wkładałem do pudełek.

Desmond przytaknął.

          Cóż… – Mężczyzna westchnął i szybko przejrzał dokumenty. Nic nie brakowało; na całe szczęście. – Te dokumenty są bardzo ważne dla mojej drugiej pracy.

          Do bycia templariuszem? – Chłopak prychnął. – Ojcze, rzucił byś to całe templariuszowanie..

          Gdyby to jeszcze było takie proste… – Mruknął mężczyzna do siebie, zamykając karton wiekiem, leżącym na biurku.

          Rozważałeś to? – Zapytał zaskoczony chłopak.

          Tak. Jakby tytuł templariusza został mi narzucony z góry. – Westchnął cicho mężczyzna.

          Rozumiem. Rozumiem też, że firma przeprowadzkowa jest w drodze?

          Nie. Nie bierzemy stąd żadnych mebli. – Rzucił Haytham stawiając karton na podłodze i otwierając kolejny, aby sprawdzić czy wzięli wszystkie papiery, dokumenty. Na koniec mężczyzna wziął swojego laptopa pod pachę. – Możecie wziąć ze sobą moje kartony? Desmond ty weź ten mniejszy i lżejszy.

***

             Claudia otrzymała małą, dziwną paczuszkę. Przez chwilę obracała ją w dłoni. Srebrne opakowanie pasowało tylko do jednej osoby…

Rozerwała papier i otworzyła czarne, zdobione pudełko. Jej oczom ukazał się naszyjnik z symbolem Ouroboros. Zdobiony. Na nim wyryte symbole znaków zodiaku. Była to jedyna rzecz po jej matce. Do naszyjnika była dołączona mała, zdobiona kartka: „Uważaj mała na siebie. To potężny klucz. Otwiera tylko jedne drzwi! Gdy to czytasz ja już nie żyję. Kocham. Twoja Tobi..”.

          W końcu. – Uśmiechnęła się smutno i założyła naszyjnik. Tobi była jej jedyną, żyjącą przyjaciółką z poza domu dziecka. Nie była ani Assassinem, ani Templariuszem. Była zwyczajna.

Cholera!

Czyli jest zagrożona. Zagryzła wargę i spojrzała przed siebie. Na ścianie przednią było lustro. Ujrzała tam siebie. Podobna była do ojca. Rysy twarzy, duży, zgarbiony nos, którego bardzo nie lubiła. Jej oczy były kocie; choć nikt w jej rodzinie takich nie miał. Wykształciła w sobie zmysł wzroku orła zanim o tym wiedziała. Teraz to zrozumiała.

Jej rodzice zginęli podczas snu. Ona przeżyła ponieważ była u przyjaciółki. Była u Tobi. Tobi była martwa. Do jej oczu napłynęły łzy. Została sama. Całkiem sama. Tobi i jej rodzice mieli ją stąd zabrać. Opadła na kolana. Było za późno.

          Wybacz mi… – Szepnęła cicho. Miała jej w to nie mieszać, ale nie miała wyboru. Zrobiła to, a Tobi się na to zgodziła. Wstała, przetarła twarz i wyprostowała się. Otworzyła okno. Wyszła przez nie, chodź był już późny wieczór. Zemsta buzowała w jej żyłach. Pragnęła dopaść templariuszy za wszelką cenę. Miała uzbrojenie, ale nie była pewna dokąd ma iść. Skierowała więc kroki przed siebie.

***

            Connor, Desmond i Haytham, dotarli do nowego mieszkania parę godzin później; niż by się tego spodziewali. Okazało się, że w nowym mieszkaniu nie mieli pełnej lodówki. Ruszyli więc do sklepu. Desmond strasznie chciał czekoladę, a Haytham nie miał serca aby mu odmówić. Niby wiedział, że dzieci nie powinny jeść słodyczy, ale nie mógł się oprzeć gdy zobaczył minę chłopca.

          Weź. – Mruknął i uśmiechnął się lekko. – Ale… Podzielisz się z nami.

            Chłopiec szybko skinął głową i włożył czekoladę do koszyka.

            Poza czekoladą, oczywiście mężczyzna kupił dużo warzyw, owoców, parę przypraw, jednego kurczaka z rożna. Gorącą czekoladę i herbatę. Dla siebie wziął jeszcze kawę. Po drodze mieli jeszcze Starbucks’a i tam wstąpili po duże latte i dwa ciastka, które chłopcy zjedli ze smakiem, a mężczyzna wypił kawę.

            Gdy dotarli do mieszkania, byli bardzo zmęczeni, ale mimo wszystko wtargali rzeczy na piętro, na którym mieszkali. Mężczyzna opadł na sofę.

          Idźcie się umyć, chłopcy. Jutro pierwszy dzień w szkole. Zapisałem was do prywatnej szkoły. Książki i zeszyty macie w pokojach.

            Mężczyzna włączył telewizor, a chłopcy, zgodnie z żądaniem mężczyzny ruszyli do swoich pokoi, w których mieli łazienki.

***

            Connora obudził w nocy deszcz. Wstał, ziewnął i przeciągnął się. Wyjrzał przez okno z ciekawością oglądając pustkę. Nie było żywego ducha, co w Nowym Jorku było dosyć dziwnym zjawiskiem. Gdy mieszkał w domu dziecka zawsze ktoś się kręcił. A to ludzie szli do pracy, a to na spotkania ze znajomymi. Raz nawet widział prostytutkę i dealera narkotykowego.

Zamrugał. Nagle zauważył idącą, młodą dziewczynę, która z kapturem na głowie mknęła ulicami. Widać było gracje i bezszelestność w jej krokach. Nastolatka gdzieś ewidentnie się spieszyła. Znał ją. Widział już ten strój w ośrodku. Chłopak założył szybko bluzę Assassina i wymknął się oknem, śledząc dziewczynę. Nie było łatwo, ale gdy w końcu stanęła; wyprostowała się jak struna i warknęła jakieś przekleństwo, chłopak wiedział już na sto procent, że to ona.

          Claudia. – Rzucił w przestrzeń, a dziewczyna odwróciła się do niego szybko. Przystawiła mu do krtani ukryte ostrze i nie pewnie spojrzała w oczy. – Co ty tu robisz? – Zapytał i zmarszczył brwi.

          Szukam zemsty. Zabili ją! – Rzuciła słabo, a jej przemoczone ciało zadygotało wściekle. – Zabili… Rozumiesz?! Nienawidzę ich! – Rozpłakała się i osunęła po ścianie budynku chowając głowę w kolanach.

          Co? – Zapytał zszokowany chłopak. – Kogo zabili? Skąd o tym wiesz? – Zapytał zdejmując bluzę i okrywając przemarzniętą dziewczynę. Ta kichnęła i spojrzała mu głęboko w oczy.

          Zabili moją przyjaciółkę z poza ośrodka. – Szepnęła cicho i wtuliła się w ciepłą bluzę. – Dostałam list i…

          Chodź. – Przerwał jej i wziął ją za rękę pomagając wstać. – Nie możesz się tak włóczyć, sama. – Bąknął cicho chłopak. Ta jednak wyrwała rękę i zatoczyła się lekko.

          Nie potrzebuję litości Connor. Potrzebuję pomocy w zemście. Muszę jechać do Seattle.

          To strasznie daleko. – Powiedział niepewnie chłopak. – Dobrze. Zróbmy tak. Pomogę Ci, ale masz mi wszystko wyjaśnić. Chodź na razie do naszego mieszkania. – Powiedział cicho chłopak. Dziewczyna kichnęła i spojrzała na chłopaka.

          No nie wiem. Mieszkasz z templariuszem! – Warknęła. – Przeciągnie Cię na swoją stronę.

          Nie bój się o mnie. Zostań chociaż do rana, aż przestanie padać. Pogadamy, zjesz coś i jeśli taka będzie twoja wola puszczę Cię wolno. – Westchnął chociaż wiedział, że to źle brzmi.

          No dobra. – Westchnęła ciężko Claudia. Connor uśmiechnął się do niej. Wziął ją za rękę i powoli poszli do mieszkania. Wdrapali się po metalowych schodach i weszli przez okno. Dziewczyna ponownie kichnęła, a Connor westchnął cicho. – Weź gorący prysznic. – Szepnął. – Zrobię Ci gorącą herbatę i dam jakieś swoje ubrania. Te położymy na kaloryferze. Do rana wyschną.

          Okay. – Odparła tym samym tonem, chociaż nieco bardziej pustym. Chłopak wskazał jej gdzie ma iść.

…******…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tyle was było: