Rozdział:
12. – Za czerwoną kurtyną ludzkości – Epilog.
Dobre
zakończenie… (chyba).
Wszystko płonęło. Ci co zdołali
się uratować uciekli z domu dziecka. Haythama nigdzie jednak nie było.
– Ojcze! – Wrzeszczał chłopak. – Tato! –
Zakaszlał gdy dym wdarł mu się do płuc. Dwie postacie zamajaczyły mu przez
chwilę, ale szybko zniknęły za chmurą dymu. Connor poszedł za nimi wiedziony
bardziej instynktem niż pewnością. – Tato, gdzie jesteś? – Connor wszedł na
piętro i osunął się na kolana. Oddech mu przyspieszył i kaszlał coraz głośniej.
Nagle pod stertom desek zobaczył wystającą dłoń. Podniósł się szybko i podbiegł
do niej. Zrzucił płonące deski najszybciej jak tylko mógł. – Tato! – Wrzasnął
próbując go ocucić.
– Zdrajca! – Usłyszał za sobą i Connor
odwrócił się gwałtownie. – Zdrajca! – Powtórzył Shay trzymając w ręce pistolet.
– Chciał nas zostawić! – Wrzasnął.
– Daj spokój! Pomóż mi! – Powiedział do
Shaya.
– Nie zasłużył na pomoc. – Warknął Shay.
– Chciał przejść na waszą cholerną stronę. Starałem się go od tego odwieźć. Jego cel, jego marzenia…
to… to! To twoja wina Connor! – Wrzasnął wściekle. – Grałem grzecznego chłopca,
tylko po to by zdobyć Jabłko. Później miałem przekazać je twojemu ojcu. –
Stwierdził psychopatycznie się śmiejąc. – Gdybym tylko pomyślał, że powinienem
najpierw pójść do Ciebie, zabrać Ci je, może wszystko potoczyło by się inaczej.
– Zacisnął zęby. – Byłbym bohaterem! – Syknął wściekle, zaczynając celować w
głowę Connora.
– Nie rób tego!
– To wszystko co robiłem, robiłem by być
zauważonym. Gdy mi się to udało, twojemu ojcu odbiło. – Wycelował tym razem w
Haythama. – Za chciało mu się przejść na stronę dobra, ale już dla was obu za
późno. – Odbezpieczył broń. – Wszyscy jesteście martwi. – Wymierzył broń w
Connora i strzelił.
To była sekunda. Haytham pojawił się
przed nim tak nagle, że Connor nie zdążył nic zrobić. Sekunda, która stała się
minutą, a ta godziną. Sekunda, w której ojciec ochronił syna własnym ciałem.
Jedyne co zdążył zrobić to wrzasnąć urywane „Niee…”. Connor znów zakrztusił się
dymem. Było mu cholernie gorąco. Czuł, że
może tego nie przeżyć. Jego oczy otworzyły się w szoku, gdy pół martwe ciało
jego ojca osunęło się na ziemię.
– On nie może umrzeć! – Wrzasnął Connor. – Nie może, nie
teraz. – Shay śmiał się jak szalony, próbując strzelać dalej, ale pistolet miał
tylko jedną kulę. Przeklął i rzucił pistolet na ziemie.
– Connor. – Wyrzęził Haytham. Connor
spojrzał mu w oczy. – Uciekaj, proszę. Dorwij Shaya. Ma pierścień który chroni
go od pocisków.
– Tato, nie zostawię Cię. – Powiedział
chłopak, na co mężczyzna splunął krwią i odezwał się z trudem:
– Nic mi… Nic mi… nie będzie. –
Uśmiechnął się do syna. – Uwierz mi czeka Cię ciężka walka. Shay jest cholernie
doświadczonym templariuszem. Uważaj na siebie. – Zemdlał? A może umarł? Connor
tego nie wiedział. Był wściekły.
Resztkami sił podniósł się i wyszedł
z ośrodka. Aveline złapała go, ale ten wyszarpał się.
– Gdzie Shay?! – Zapytał wściekle.
Usłyszał jak wozy strażackie jadą w ich kierunku. Aveline pokazała mu, gdzieś
za siebie. Złapał oddech i odsunął rękę opiekunki od siebie. – Ratujcie mojego
ojca. – Syknął wkurzony i ruszył w kierunku, gdzie miał być Shay.
Zobaczył go przed wejściem do
central parku. Chłopak ledwo stał na nogach, ale szedł dalej. Widząc Connora
przyspieszył, przebiegając obok drzew. Connor ruszył za nim. Wiedział, że ta
walka może być jego ostatnią. Determinacja i adrenalina buzowały mu w żyłach.
Connor wbiegł do lasu, resztkami sił podtrzymując się za wciąż nie wygojoną
ranę na ręce. Nie odpoczął pomiędzy tym jak Shay zniknął, a tym jak się
pojawił.
Świst powietrza przywrócił mu
trochę rezonu. Shay stał z nożykami między palcami i rzucał jeden za drugim w
kierunku Connora, który zwinnie wymijał każdy z nich. Wysunął ukryte ostrze
spod ciemnej bluzy i odbił dwa z nich zasłaniając twarz i oczy. Zwinność to
była mocna strona Connora, którą odziedziczył po matce i ojcu.
– Długo będziemy się tak bawić? –
Zapytał Connor, a widząc, że Shay’owi kończy się amunicja miotana doskoczył do
niego i powalił go na ziemie. Zwycięstwo Connora nie trwało jednak długo,
ponieważ Shay kopnął go w kroczę, przez co ten zwinął się z bólu. Wyższy
chłopak zrzucił go z siebie i sięgnął po ostrze, do kabury na udzie. Wyciągnął
z niego długi, mieniący się w świetle sztylet, z grubą rękojeścią. Connor wstał
i naparł na niego. Złe emocje krążyły w powietrzu niczym ciemne chmury nad ich
głowami. Blada twarz Shay’a zmierzyła się z tą na leżącą do Connora. Natarli na
siebie.
Walczyli jakiś czas, a później… No właśnie Connor zdołał powalić chłopaka na
ziemię. Shay uśmiechnął się krzywo i spojrzał chłopakowi głęboko w brązowe
oczy.
– Wygrałeś. Możesz mnie teraz zabić.
Connor prychnął i spojrzał na niego
wściekle.
– Po co? – Zapytał Connor zaciskając
zęby na dolnej wardze. Nie mówiąc więcej wstał z chłopaka i podał mu rękę. –
Wstawaj. – Mruknął.
– A-Ale ja…
Telefon Connora rozbrzmiał w głuchej
ciszy jaka zapadła między nimi.
– Jestem zmęczony. – Odebrał telefon.
Okazało się, że Haytham żyje, ale jest nie przytomny. Ucieszony złapał Shaya za
rękę i pociągnął go za sobą. Wyszli z lasu i skierowali się do szpitala. – Nie mam siły na jakieś wojny. Nie mam
zamiaru Cię zabijać czy oskarżać. Nie chcę by stała Ci się krzywda. Shay, od początku
chciałem być twoim przyjacielem. – Stwierdził marszcząc nos. Jego ubranie było
przesiąknięte krwią. – Nasz cel został osiągnięty. Zabiliśmy templariuszy.
***
Minęło parę lat, a dwaj młodzi mężczyźni
siedzieli w salonie popijając kawę. Claudia rozwaliła się w gabinecie
sprawdzając dokumenty. I życie było sielankowe, a zwykli ludzie dowiedzieli się
co kryje się za czerwoną kurtyną…
…******…

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz