Książkowe opisywanie weszło mi w krew ostatnio i dla tego też tak długo mi to zajmuje, ehh!!
Poza tym... Zabijcie mnie! To.. To ma dziewięć stron! Miało być jedenaście, ale... To długa historia, a mi się nie chce pisać (ps. jest 00:00 PM., powinnam spać od godziny, a siedzę i sprawdzam to coś już trzy h - jestem maniakiem sprawdzania opowiadań. I stwierdzam, szanowni czytelnicy, iż... Nie umiem pisać... Nie umiem pisać krótkich opisów QwQ. Nikt nie przeczyta jestem tego pewna. Smutne, ale prawdziwe :D.!
Rozdział: 2. – Ukryte ostrza…
Connor otworzył oczy i usiadł z krzykiem na łóżku. W jego oczach przez chwilę widniały łzy, które przy szybkim mruganiu zniknęły pod powiekami. Złapał oddech i rozluźnił się, wiedząc, że to był kolejny koszmar. Connor westchnął ciężko i przetarł powieki dłońmi. Rozejrzał się za swoimi papuciami. Nigdzie ich niebyło na pierwszy rzut oka. Chłopak podrapał się po głowie.
Pokój był zwykłym prostokątem, z oknem i jednymi drzwiami na krótszych bokach. Ściany miały na sobie odcień brudnego błękitu, a podłoga była zaniedbanymi panelami. Dwa łóżka, stojące w przeciwległych, kontach miały zwykłą, białą pościel. Drewniane, zwykłe ramy posiadały czarne materace powleczone granatowymi prześcieradłami. Obok łóżek stały dwie szafeczki nocne z lampkami i szarymi serwetami. Pod jedną ze ścian stała, komoda wykonana z taniej, jasnobrązowej szczepy. Naprzeciwko, stało biurko, na którym leżało parę książek. Connor zapalił lampkę nocną i zajrzał z nią pod łóżko. Jeszcze kilka lat temu bał się nawet tam zerknąć. Kojarzyło mu się to z potworami o których opowiadała mu mama, a to doprowadzało go do wybuchu histerycznego wręcz płaczu na cały ośrodek, w którym aktualnie był.
Connor wzdrygnął się na to wspomnienie, a następnie zamrugał. Pod jego posłaniem nie było zupełnie niczego. Westchnął z irytowany, bo ten chuderlawy dzieciak musiał wziąć jego obuwie. Odchylił się do tyłu i usiadł na łóżku.
– Desmond… – Westchnął ciężko. Connor zszedł bosymi stopami z łóżka na ziemię. W pewnym momencie podłoga pod jego stopami zaskrzypiała niesamowicie głośno. Przez twarz chłopaka przeszedł niezadowolony grymas. Będzie musiał nauczyć się poruszać bezszelestnie. Chłopak pierwsze co zrobił to podniósł ramę okna, aby w puścić trochę „świeżego” powietrza do pokoju. Był co prawda środek nocy, ale Connor uwielbiał patrzeć na nocne niebo, które dzisiaj wyjątkowo było za chmurami. Skrzywił się na to, ale nie przejął się tym za bardzo. Z całego nieboskłonu najbardziej cenił sobie księżyc, głównie dlatego, że kochał wspominać czasy dzieciństwa, gdzie po prostu siedział z mamą na dachu i obserwował nocne niebo. Raz kobieta próbowała wmówić mu, iż gwiazdy to ich przodkowie, którzy pilnują ich z góry. Connor trochę się naburmuszył i powiedział, że to przecież niemożliwe. Zmarli są niematerialni i niewidoczni dla przeciętnego, ludzkiego oka. Wkrótce po tym zdarzeniu jego rodzice odeszli, a on załamał się i zamknął w sobie. Nie odzywał się do nikogo. Był mało mówny, wręcz odstraszająco chłodny.
Gdy w jego życiu jednak pojawił się dzieciak z nadmierną energią nie wiedział kiedy po prostu zaczął się czasami uśmiechać na jego głupie pomysły i pytania. Raz go zapytał „Dlaczego mleko jest białe, a nie różowe?” i Connor nie znał właściwie odpowiedzi na to pytanie. A bardzo lubił się uczyć. Pewnego dnia, prawie dostał zawału, gdy zauważył, że chłopiec od czasu, do czasu lunatykuje. Gdy tak teraz na to spojrzeć czuł się trochę zaniepokojony. Poszukał jeszcze trochę swoich papuci, a gdy ich nie znalazł, westchnął i zaczął szukać małego brzdąca. Chłopiec musiał być gdzieś niedaleko, bo inaczej ktoś by to zauważył. Jak się okazało miał rację. Desmond chodził sobie w te i z powrotem po schodach, a gdy się zachwiał, Connor złapał go ze zwinnością kota i wziął na ręce, tak aby mały hultaj się nie obudził. Jego ciało zapadło się w ramionach Connora prawie jak źle upieczone ciasto. Westchnął cicho i powoli zaniósł ośmiolatka do jednego z pokoi, który należał do nich.
– Uduszę Cię kiedyś… – Mruknął w jego włosy z uśmiechem i położył go do łóżka. Głaszcząc po włosach przez chwilę czekał, aż maluch zaśnie mocniej.
Connor przypomniał sobie, jak Desmond jeszcze miesiąc temu biegał z szybkością małego samochodzika po ośrodku i piszczał, że jest super herosem z bajek Marvela. Connor musiał się bardzo mocno powstrzymywać od wybuchu śmiechem, ponieważ Miles zabrał jego czystą parę bokserek i założył je sobie na głowę, krzycząc: „Jestem majorem spodniogłowym, oddaj mi wszystkie swoje pieniądze, albo piw-paw!”. Piętnastolatek nie umiał zrozumieć dlaczego tak radosny chłopiec nie jest smutny, z powodu utraty rodziny. Ponoć zginęli w podobnych okolicznościach co jego. A to nie mógł być przypadek. Jedyną różnicą jaka była między nimi to, to że Desmonda zostawiono między barakami w jakiejś wiosce.
Connor westchnął cicho i uśmiechnął się do siebie, opatulając Desmonda kołdrą. Po chwili wstał, zdejmując mu z nóg swoje kapcie i przykrył mu nogi. Zawsze, gdy znikały jego buty w tajemniczych okolicznościach, nie było także Desmonda. Connor podrapał się po głowie. Był ciekawy czy jutro uda mu się zobaczyć księżyc w pełni. Miał nadzieję, że tak… Do rana zostało jeszcze trochę czasu, więc Connor położył się do łóżka, wcześniej zamykając drzwi na klucz. Ziewnął otwarcie i zamknął oczy. Zasnął nie długo później.
***
Rano do domu dziecka umieszczonego w centrum Nowego Jorku przyszła jakaś młoda para. Słyszał radosne piski dzieciaków za drzwiami. Connor nawet nie wychynął głowy zza framugi drzwi. Bo i po co? Nie wezmą go… I tak by nie chciał. Dobrze mu było, tak jak teraz jest i kropka! Pokręcił głową. Otworzył ostrożnie okno, podnosząc jego ramę do góry. Wychylił się, opierając swoje ręce na parapecie. Wciągnął do płuc zapach wiecznie żywego miasta i zakrztusił się. Wciąż nie przywykł do tego smrodu. Zamknął oczy, uspakajając oddech. Zatrzasnął okno przypominając sobie o nocnym śnie. Z tego co pamiętał, w koszmarze niebyło jego ukochanego misia, który siedział teraz na półce. Była to jego jedyna pamiątka po rodzicach.
Connor miał zamiar sięgnąć po szmacianą zabawkę, ale… zrezygnował z tego. Po co miał to robić? Pokręcił ponownie głową. To tylko przywoływało złe wspomnienia.
Connor zerknął na Desmonda, który obserwował go machając nogami. Nie odezwał się jednak słowem. Na początku dnia chłopiec, – od siódmej – skakał po jego łóżku i nie mógł się do czekać, aż ten wstanie. Na widok nowych ludzi, chłopiec początkowo nie wyściubił nosa z pokoju, co zaskoczyło dosyć mocno Connora. Szybko to się zmieniło i chłopiec zaczął zadawać mu mnóstwo pytań. „Dlaczego?”, „A po co?”, „A kiedy”… Connor uparcie milczał, nie chcąc robić mu z byt wielkiej nadziei. Pewnie wezmą jakieś niemowlę i tyle. Ignorując Desmonda, który obrał sobie za cel główny dzisiejszego, słonecznego poranka, wkurzenie go, po prostu zaczął czytać jakąś książkę. Serce oskarżycielem, Edgara Allana Poe. Bardzo lubił tą nowele, z czasów drugiej wojny światowej.
Desmond w końcu wkurzył się i zarumieniony odpuścił pokój idąc do reszty dzieci.
Connor westchnął ciężko i wstał z łóżka. Podszedł do drzwi i uchylił je. Ludzie już sobie poszli. Desmond układał klocki w koncie pokoju. Nie bawił się z innymi, jak mu się wydawało. Teraz Connor dostrzegł, że on potrafi być grzeczny i cichy. Postanowił się przebrać. Nałożył swoje czarne spodnie i białą koszulkę. Na ramiona narzucił jeszcze granatową koszulę w czarną kratę i poszedł do chłopca, który obrażony zabrał klocki w inne miejsce.
– Desmond… – Powiedział miękko Connor. – Desmond… – Powtórzył nie widząc zainteresowania od strony chłopca. – Przepraszam. – Powiedział i chłopiec odwrócił głowę.
– Za? – Uniósł brew.
– Za to, że Ci nie poświęcam uwagi? – Odparł cicho pytaniem, na pytanie. Desmond naburmuszył się, a następnie obraził jeszcze bardziej. – A co jeśli obiecam Ci, że pójdziemy na dach i narobimy kłopotów staremu dyrektorowi? – Uśmiechnął się czule, biorąc jeden z klocków i dokładając go do reszty tej, którą chłopiec już zdołał ułożyć. Ośmiolatek zrobił wielkie z niedowierzania oczy i spojrzał na niego z uśmiechem. – Chcesz…? – Przerzucił sobie przedmiot z ręki do ręki.
– Tak! – Stwierdził cichutko chłopiec, uśmiechając się szeroko.
– To pójdę po klucz, ale buzia na kłódkę, jasne? – Powiedział spokojnie i wstał dokładając do reszty ostatnią część wierzy, która z hukiem opadła na ziemię.
– Na kłódkę! – Desmond uśmiechnął się i zrobił ruch jakby naprawdę zasuwał suwakiem swoje wargi, a następnie wyrzucał klucz za siebie. Później wrócił do zabawy.
Connor zarzucił kaptur, który był przyszyty do jego koszuli, a następnie niczym ninja prześlizgnął się do pokoju socjalnego, aby ukraść klucz na poddasze. Nacisnął na klamkę. Okazało się, że było otwarte. Wślizgnął się szybko i mało rozważnie do pokoju. Na szczęście nikogo nie było w środku. Zatrzasnął cicho drzwi za sobą i rozejrzał się nie pewnie. Pokój był bogato urządzony. Dwa fotele stały przy stole. Wyściełane były zieloną tapicerką. Na jednej z czterech ścian wisiał średniej wielkości obraz, palonych na stosie ludzi. Connor skrzywił się lekko na ten widok. Pod prawą ścianą stało kilka biblioteczek wypełnionych po brzegi książkami. Były one w różnych, najczęściej nieznanych, Connor’owi językach. Piętnastolatek podszedł do komody ustawionej pod lewą ścianą. Pociągnął za szufladę, i… Zamknięte. Westchnął zirytowany. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Z jednej strony rozumiał, że nikt nie miał prawa – oprócz pracowników – do grzebania w szufladach, ale mimo wszystko i tak, gdzieś tam w środku czuł złość. Rozejrzał się po pokoju, a jego oczom ukazał się mały, zdobiony klucz. Jego krótsza część posiadała błyszczący na czerwono krzyż, a dłuższa miała po prostu szczerbate ząbki. Connor sięgnął po niego z jakąś dziwną niechęcią i powoli podszedł do kaszty. Otworzył ją i znalazł w niej poukładane, od A do Z akta. Nie zastanawiając się długo zamknął ją i otworzył kolejną. Znów znalazł jakąś stertę papierów. Connor na pewno nie miał ochoty na czytanie jakichś nudnych papierzysk, zresztą jego cel był zupełnie inny.
No to może bramka numer trzy?
Connor ukucnął przy ostatniej. Powoli otworzył ją, starając się narobić jak najmniej hałasu. Udało się! Szeroka, biała szuflada miała w sobie nie tylko to po co przyszedł, ale również zdjęcia różnych dzieciaków. Connor sięgnął zaskoczony po kilka fotografii. Były tam dzieci świeżo po adopcji, ale również te, które były tu wcześniej. Wiedział to głównie dlatego, że kojarzył kilkoro z nich. Wszystkie dzieciaki miały na sobie naszyjniki z tymi samymi symbolami. Dziwne… Connor zabrał jedno zdjęcie i schował je do kieszeni spodni, resztę odłożył. Wydawało mu się, że widział już gdzieś ten symbol. W końcu wziął pęk do ręki. Jedne klucze były duże, drugie małe, trzecie miały śmieszne ząbki. Chłopak przez chwilę szarpał się z nimi, aby dobrać się do odpowiedniego. Miał szczęście i dał radę odczepić ten, na którym mu tak bardzo zależało. Z prędkością światła odłożył wszystko na miejsce zamykając, ówcześnie szufladę na klucz.
Okazało się, że przy ostatniej próbie kradzieży klucza, – przez niego – musieli wymieniać wszystkie zamki w pokoju socjalnym. Nikt jednak nie pomyślał, żeby zamknąć drzwi. Connor już sięgał do klamki, ale ta poruszyła się niepewnie. Spanikowany rozejrzał się po pokoju szukając schronienia. Jedyne co mu przyszło do głowy to okno. Byli na parterze i był pewien, że nic mu się niestanie, a okna i tak nie były zakratowane, więc… Chłopak otworzył okno. Zawisnął na parapecie i westchnął z ulgą, gdy usłyszał Aveline, jedyną opiekunkę, którą tak naprawdę cenił w tym przybytku. Kobieta była bardzo dobra i miała cholernie dobre podejście do niego. Słysząc jednak jej następujące słowa Connor poczuł zaskoczenie:
– … Słyszałaś, że jutro przychodzi nowy dyrektor? – Zapytała świergotliwie kobieta. – Podobno jest nieziemsko przystojny! – Dodała. – Podobno to syn Edwarda. – Było słychać dziwną radość i podekscytowanie w jej głosie. Connorowi jednak nie było do śmiechu. Nowy dyrektor oznaczał, że zapewne skończą się ich nocne wypady po czekoladę z Aveline i Desmond’em do pobliskiego sklepu. Tak, pracownicy mogli zabierać podopiecznych, gdzie chcieli, ale po dwudziestej drugiej wszyscy musieli lądować w pokojach. I teoretycznie tak było… Connor z Aveline i Desmond’em bardzo rzadko wychodzili po tej godzinie, chyba, że zauważała, że Desmond był smutny. W tedy zabierała ich obu do sklepu i kupowała im coś słodkiego na pocieszenie. A więc tak… Nowy dyrektor był większym problemem niż by się wydawało. Connor dowiedział się jeszcze, że mężczyzna jest na sto procent bez dzietny, i że ma czterdzieści siedem lat. Connor zmartwił się, że jego dyrektor jest już starszym panem i mówiąc szczerze miał rację. W końcu miał już siedemdziesiąt dziewięć lat, ale mimo wszystko staruszek był pełen wigoru. Jego siwe, nie co dłuższe włosy zawsze zostawały spinane w kok, ubranie miał nienagannie czyste. Jego twarz co prawda pokryta była paroma, drobnymi bliznami, których nabawił się podczas II wojny światowej. Prócz tego posiadał mnóstwo licznych zmarszczek, ale mimo tego Connor bardzo lubił tego staruszka. Jego broda była legendarna! Każde dziecko uwielbiało ją dotykać. No… prawie! Connor był jedynym dzieckiem które stroniło od niego, do nocy, gdy po prostu chciał uciec z domu dziecka. Był przerażony, rozżalony… Wściekły i dopiero gdy mężczyzna go przytulił, Connor tak po prostu uspokoił się, a gdy dotknął tej miękkiej siwej brody, pomyślał, że może im, a szczególności mu zaufać. Zrozumiał, że jakby uciekł stał by się wyrzutkiem, a jego chude ciało nie przeżyło by w tedy nawet dnia. Kenway za to obiecał mu, że kiedyś on znajdzie swoje miejsce na ziemi. Connor poczuł się spokojny i tak po prostu zasnął w jego ramionach.
Connor otrząsnął się z zamyśleń i wspominek. Odbił się od murku i puścił parapet, a następnie wylądował w kupce świeżo skoszonej trawy. Wstał, otrzepując z niej tyłek. Jego kaptur zsunął się z głowy, ukazując światu jego sięgające prawie brody, hebanowe włosy. Jeden z jego kosmyków, był związany w warkocz i był dłuższy od innych. Aveline zawsze mu go plotła, twierdząc, że wygląda uroczo. Connor godził się na to z lekkim niezadowoleniem, ale ostatecznie twierdził, że może być. Po chwili pomachał do Desmonda, który siedział z nosem przyklejonym do szyby. Connor westchnął i obiecał sobie, że jeśli tylko skończy osiemnaście lat postara się o prawa rodzicielskie nad tym dzieckiem. Desmond otworzył okno i zawołał go, aby ten mógł wejść. Connor był dosyć wysportowany, zawsze chodził na W-F, a oprócz tego lubił po prostu prywatną siłownie dyrektora, do której czasami się wkradał po nocy, gdy Desmond spał na tyle mocno, żeby mógł wyjść. Connor podszedł do okna, wsunął sobie klucz do spodni, – aby mu nie wypadł. Chwilę później zaczął się powoli wspinać na znajdujący się na parterze lufcik. Wszystko udało im się bez problemów. Teraz należało tylko poczekać na wieczór, i na to żeby większość pracowników po prostu wróciła do domów. Dyrektor od czasu do czasu wychodził na pogawędki z nocną zmianą, a później udawał się do domu, aby następnego dnia po prostu wrócić. Connor usiadł na łóżku. Desmond opadł obok i w ciszy go obserwował. Connor westchnął, widząc jak jego usta zaczynają drżeć z ciekawości, a reszta ciała leciutko, prawie niewidocznie zaczyna dygotać z nadmiaru niespożytkowanej energii.
– Pytaj… – Rzucił bez emocji na co Desmond prychnął cicho. – No co?
– Jesteś okropny… – Mruknął smutno. – Mógłbyś się chociaż raz uśmiechnąć! – Burknął naburmuszony Desmond wsadzając chłopakowi palec w klatkę piersiową. Connor przewrócił oczami i westchnął ciężko. – Nawet nie spróbujesz! – Mruknął markotnie.
– Nie, nie spróbuję… – Stwierdził, a jego usta nie drgnęły nawet o milimetr do góry. Desmond wlazł mu na kolana i założył ręce na klatkę piersiową robiąc nieco naburmuszoną minę. Connor przyciągnął go do siebie i przytulił. Wplótł w jego czarne, krótkie włoski swoje palce, a następnie poczochrał je.
– Nie rozumiem Cię! – Zapiszczał i ukrył nosek w jego koszuli.
– Chyba nikt mnie nie rozumie.. – Mruknął chłodno Connor, wzruszając ramionami. – I chyba nie chcę aby ten stan się zmieniał w najbliższym czasie. – Burknął cicho. Desmond spojrzał na niego oczami kota z Shreka, ale to nie pomogło. – To na mnie nie działa i wiesz o tym.
– Noo wieeem… – Westchnął markotnie. – To może opowiedz, jak było? – Zasugerował chłopiec i uśmiechnął się rozbrajająco.
– Ale co ja Ci mam opowiedzieć? – Zamrugał oczami.
– Czy to prawda, że w pokoju socjalnym mają czujniki laserowe i wielkieeego węża?! – Pisnął i spojrzał na niego z nad głaszczącej ręki. Connor spojrzał na niego jak na debila i prychnął cicho kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Co?! – Krzyknął zaskoczony. – Nie! Na bogów, nie! – Wrócił do głaskania.
– Ale coś zobaczyłeś. – Stwierdził jedynie.
– Tak… – Connor wyciągnął z kieszeni spodni zdjęcie i pokazał je chłopakowi. – To jest Claudia. – Mruknął Connor i pokazał chłopcu zdjęcie szatynki o Włoskich, bardzo delikatnych rysach twarzy. – Możesz jej nie znać bo została zabrana parę dni po twoim przywiezieniu. – Powiedział spokojnie. Desmond zabrał mu zdjęcie.
– I? – Zapytał zaskoczony chłopiec, oglądając zdjęcie z bliska. Dziewczyna jak każda.
Dziewczyna wyglądała na szesnaście lat i w zasadzie pewnie tyle miała. Jej grzywka była ułożona w śliczny, brązowy wianek, a reszta włosów została zwyczajnie puszczona do tyłu. Miała na sobie jakąś zwykłą sportową bluzę i ciemne jeansy. Na jej szyi był wisiorek wykonany z białego złota.
– Zauważyłem, że wszystkie dzieciaki otrzymują takie same medaliki. – Mruknął i wskazał na jej Bi żuterię, która przypominała łzę. Jej dolna część – na bokachmiała jednak
Desmond przypatrzył się zdjęciu i zmarszczył swój drobny nos. Podrapał się po głowie, czochrając swoje obcięte na jeża włosy. Zastanawiał się przez chwilę.
– Gdzieś to już widziałem, ale nie pamiętam gdzie. – Przyznał smętnie chłopiec. – Możemy pójść jutro do biblioteki. – Zasugerował, a Connor spojrzał na niego zdziwiony.
– Jak chcesz… – Stwierdził podnosząc się z łóżka do pionu. Zastanowił się przez chwilę nad czymś i dodał. –A! Jeszcze jedno – przygryzł wargę i przeskoczył z nogi na nogę. – Jutro będzie tu nowy dyrektor.
Chłopiec spiął się zaskoczony.
– A dziadek Edward?
– Idzie na emeryturę… Chodź do tej biblioteki bo nam ją zamkną. – Powiedział spokojnie Connor i wskazał na zegar wiszący nad drzwiami. Była tam godzina dwunasta w południe.
– Dobrze…
***
Aveline nie mogła iść z nimi, miała sporo papierkowej roboty. Mimo wszystko kobieta pozwoliła im pójść razem do biblioteki. Co złego mogło się stać? Nic. Najwyżej zwalą na nią, że ich nie dopilnowała czy coś w tym stylu. Ufała Connor’owi i wiedziała, że nie wpakują się w żadne tarapaty. Connor wziął młodszego chłopca za rękę i wyszli z budynku. Przejście z jednego końca ulicy na drugi nie sprawiało im najmniejszego problemu. Obaj przeszli przez drogę szybkiego ruchu w dozwolonym miejscu i po chwili już stali przed wielkimi, dębowymi drzwiami. Cały budynek był utrzymany w odcieniach raczej szarych, jak ponad połowa miasta. Wielkie, przeźroczyste, sięgające od podłogi do sufitu okna zachęcały do wejścia i odwiedzenia środka budynku, równie mocno jak obrazki na oknach, robione głównie przez dzieciaki z ośrodka. Już z zewnątrz było widać ogrom półek z książkami, a do tego Connora ciągnęło tu zawsze najbardziej.
Connor znał ten budynek jak własną kieszeń. Otworzył drzwi i puścił młodszego chłopca przodem. Ten przekroczył ściany budynku. Chłopak ruszył za nim, a następnie skręcili do dużej Sali po prawej stronie. Z tego co wiedział Connor to bibliotekę prowadziło małżeństwo, ale szczerze mówiąc nigdy ich nie widział. Za ladą stał na zawsze, oko dwudziestosześcioletni młody mężczyzna, który zawsze uśmiechał się w przyjazny sposób. Dzisiaj go jednak nie było, zamiast niego stała starsza, na oko pięćdziesięcioletnia kobieta, która skinęła mu przyjaźnie głową. Connor zrozumiał, że to musi być ta sławna, dobrotliwa właścicielka. Kobieta z twarzy wyglądała na zwykłą, miłą panią, ale Connor’owi wydawało się, że coś jest nie tak. Intuicja go jeszcze nigdy nie zawiodła. Miał złe przeczucia, ale mimo wszystko czuł się bezpieczny.
Zza myślenia wyrwała go drobna dłoń chłopca, która złapała go za rękaw koszuli. Spojrzał na nią lekko otumaniony od zamyślenia, po czym ocknął się już do końca.
– Przepraszam, mówiłeś coś? – Zapytał cicho, a Desmond pokręcił głową, a następnie pociągnął go do regałów z książkami.
– Że musimy się pospieszyć. Mamy tylko dwie godziny. – Burknął Desmond i naburmuszył się wskazując palcem na zegar umieszczony nad drzwiami.
***
Skończyli po dwóch godzinach, a ich poszukiwania spełzły na niczym. Niczego nie znaleźli. Totalnie. Zero informacji, nic. Nawet innych zdjęć, podobnych do tego, które już mieli. Connor czuł, że musi rozwiązać tą zagadkę. Sam nie wiedział czemu, ale coś w środku podpowiadało mu, że po prostu musiał. Coś go wręcz podjudzało wśrodku. Wstali z krzeseł, a następnie odłożyli książki na swoje miejsca. Connor przez cały ten czas czuł na sobie wzrok tej kobiety zza lady, przez co siedział spięty jak cięciwa napięta na łuk. Schował zdjęcie do kieszeni spodni i już mieli wychodzić, gdy zatrzymała ich właścicielka biblioteki.
– Chłopcy… Poczekajcie mogę wam pomóc. – Powiedziała kobieta i pochyliła się nad blatem stołu mówiąc ściszonym tonem głosu, tak aby nikt ich nie usłyszał. – Przyjdźcie po zamknięciu. – Spojrzała na zegarek nad drzwiami. – Czyli za jakieś piętnaście minut.
Connor skinął kobiecie nie pewnie głową i poszedł z Desmondem na podwórko. Chłopiec wpatrywał się w niego pytająco. Zapewne nic z tego najwyraźniej nie rozumiał i szczerze mówiąc on też. Czyżby ona też miała jakieś powiązanie z tym wszystkim? A może Connor po prostu był zbyt głupi, aby pojąć to wszystko. Był tylko człowiekiem i…
Nie!
Chyba Zmarszczył dziwnie nos, bo Desmond wpatrywał się w niego dziwnie przez chwilę.
Usiedli na spieczonych od słońca marmurowych schodach. Connor wziął chłopaka na kolana, po czym zaczął się wpatrywać w przeciwległą ulicę. Teren ich placówki był z przodu wyłożony drzewami, – brzozami naprzemiennie układanymi z sosnami – a sam plac posiadał zdobioną, szaro-czarnym granitem ścieżkę. Na środku placu stała włączona latem fontanna, aby dzieciaki z ich ośrodka mogły się bawić biegając wokół niej. Sam budynek miał również swoją własną historię. Był zbudowany, podobno przed czasami drugiej wojny światowej. Mimo to został wyremontowany i dostosowany do dzisiejszych standardów. A to wszystko dzięki jednej osobie, która kocha dzieci ponad wszystko. Connor był ciekaw, jak potoczą się ich losy, gdy pieczę nad tym wszystkim przejmie syn ich aktualnego dyrektora. Connor trochę się tego obawiał, – sam nie wiedział czemu. Może dlatego, że cenił sobie swój spokój i nie chciał by ktoś się do niego wpraszał bez pytania. Chłopak przeniósł spojrzenie jednak na niepewnego Desmonda, który wpatrywał się w drzwi za sobą.
– Coś jest nie tak. – Odezwał się w końcu.
– Wiem…
– A mimo wszystko pakujemy się w to po uszy. – Zakpił chłopiec.
– Najwyżej narobimy sobie problemów. – Stwierdził Connor.
– Nie podoba mi się ta kobieta. Wolę, żeby obsługiwał nas ten chłopak. Wydawał się fajniejszy. – Mruknął Desmond, a Connor poczochrał go po głowie.
– Przecież nas nie zabije.
– Chyba masz rację… – Mruknął Desmond i przytulił się do niego mocno.
Connor skinął mu głową. Po chwili wszystkie dzieciaki z ośrodka opuściły bibliotekę, a Connor i Desmond zostali zaproszeni do budynku, przez kobietę, która miała bardzo poważną minę. Jej zmarszczki pogłębiły się nieco, przez co wyglądała na jeszcze starszą niż do tej pory, a jej usta przestały się uśmiechać. Connor zrobił nieco zdziwioną minę, gdy ta zabrała ich do części mieszkalnej i usadziła na sofie. Patrzył nie ufnie na kobietę i chociaż Connor miał wyobrażenie, że kobieta jest babajagą, która go wciągnie do swojego kociołka, po czym ugotuje go i zje, nic takiego się nie stało. Kobieta zaproponowałam mu herbatę, a Desmond’owi sok. Connor zgodził się i po chwili przed ich nosami stała taca z ciepłym napojem, cukierniczka i dwa ciastka czekoladowe. Kobieta nalała jeszcze soku pomarańczowego do szklanki Desmonda, a później usiadła naprzeciwko. Connor obserwował każdy jej ruch z nie pewną miną. Odnosił wrażenie, że zna tą kobietę, o czym uświadomił sobie teraz.
– Skąd macie to zdjęcie? – Zapytała nie pewnie.
– A czy to ważne? – Odbił piłeczkę Connor.
– To może inaczej… – Zaczęła spokojnie. – Czy wy wiecie w co się pakujecie? – Zapytała niepewnie, a obaj chłopcy pokręcili głową. – Tego się spodziewałam. – To co zaraz usłyszycie może was nieco… – Urwała i wzięła głębszy wdech. – Zaskoczyć. – Powiedziała i zerknęła na Connora. Ten spojrzał na nią sceptycznie, ale cierpliwie czekał na kontynuacje. – Czy wiecie kim są templariusze? – Zapytała, na co Connor skinął jej głową.
– Tak, to Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Byli średniowiecznym zakonem rycerskim rozwiązanym po 1307r 1. – Odparł pośpiesznie chłopak. Kobieta westchnęła i pokręciła głową.
– To bzdura. – Stwierdziła i upiła łyk herbaty. – Oni nie zostali rozwiązani. Templariusze istnieją do dzisiaj.. – Powiedziała. Connor Prychnął cicho i ostawił kubek. Nie dowierzał w to co mu powiedziała ta kobieta. Poprawiła okulary, które zaczęły jej się zsuwać z nosa. – Po słuchajcie mnie uważnie oboje. To, że trafiliście właśnie do tego domu dziecka, nie było przypadkiem. – Stwierdziła i wyciągnęła wisiorek z pod czarnego, bawełnianego swetra. Był identyczny co na zdjęciu, tylko, że był zrobiony ze złota. – Wychowałam się w bractwie Assassinów. Kiedyś nazywano nas Nizaryjczykami. – Mruknęła z uśmiechem. Desmond obserwował wszystko w ciszy, z uwagą. Connor zrobił wielkie oczy na to wszystko. – Wasi rodzice należeli do bractwa, a wasz dyrektor, obiecał im waszą ochronę bez względu na to, kim jesteście, co zrobiliście i co będziecie robić. Możecie mi nie wierzyć, ale to prawda. Na wasze barki zostało położone brzemię, jakiego nikt nie nałożył by na innych. – Stwierdziła.
– Czyli?
– Ochrona ludzkości. – Powiedziała kobieta, a Connor prychnął z niedowierzaniem. – Templariusze od zarania dziejów toczą bój z nami, Assassinami. Szczerze mówiąc nigdy nie spodziewałam się, że będę musiała mówić o tym komukolwiek i…
– To jakiś żart? – Zapytał Connor, przerywając kobiecie z niedowierzaniem, poprawiając się bardziej w sofie. – Bo jeśli tak to nie jest on w ogóle śmieszny. – Warknął.
– Twoją matką była Ziio, prawda? – Zapytała, a Connor skinął jej głową. – Po słuchaj mnie twoja mama prosiła mnie bym Ci przekazała to… – Wstała i podeszła do mahoniowego biurka. Zdjęła wisiorek z szyi i przyłożyła go do otworu w jego kształcie. Po chwili otworzyła jedną z szuflad i wyciągnęła z niego dno. Po chwili w jej rękach spoczęła zakurzona szkatułka. Zdmuchnęła kurz i wytarła ją rękawem. – Miałeś już ukończone piętnaście lat prawda?
– Tak… W kwietniu.
Pudełko było praktycznie zwyczajne i prostokątne. Jego wielkość można by szacować na, na oko czterdzieści centymetrów szerokie, dwadzieścia wysokie, a długie na piętnaście. Connor dopiero po chwili dostrzegł szereg zdobień na nim. Oprócz tego dwa odstające ornamenty, które już poznał. Z dwóch stron był symbol orła i z dwóch wisiorka, a raczej Assassinów, jak to kobieta mówiła.
– Powinieneś je już w tedy dostać. – Westchnęła cicho i otworzyła pudełko, z którego wyciągnęła dwa, prawdziwe ukryte ostrza. Connor wiedział czym są i do czego służą, ponieważ natrafił na nie, kiedyś, gdy przeglądał jakąś książkę. – Connor czy wiesz, co to takiego? – Zapytała, a Connor skinął jej głową.
– To ukryte ostrza… – Mruknął zaskoczony. – Czytałem o nich w książce o renesansie. Myślałem, że to zwykły wymysł ludzi. – Stwierdził cicho.– Są… Niesamowite. – Powiedział szeptem.
– Są twoje… – Stwierdziła spokojnie. – Kiedyś należały do twojej mamy, teraz należą do ciebie. – Powiedziała kobieta i sięgnęła do szkatułki wyciągając z niej za laminowaną pieczęcią kopertę. Connor był zszokowany tym wszystkim. Zabrał drżącymi dłońmi korespondencje przeznaczoną do niego i odwrócił ją parokrotnie w dłoni. Zamknął oczy oddychając ciężko. Desmond dotknął jego ramienia, a ten spojrzał na niego. Podziękował kobiecie, a ta skinęła mu głową. – Cieszę się, że mogłam Ci to podarować. – Wstała i podeszła do okna.
– Skąd Pani znała moją mamę? – Zapytał w końcu Connor..
– Poznałam ją w bractwie, lata temu. – Powiedziała spokojnie. – Poznał nas mój świętej pamięci mąż. – Uśmiechnęła się swobodnie. Kobieta podeszła do pułki z książkami, a później powoli wyciągnęła z niego album ze zdjęciami. Podała go Connorowi i Desmondowi. – Twoi rodzice też tam są.. – Desmond uśmiechnął się i zaczęli oglądać zdjęcia. Ziio była wszędzie, niemal na każdym zdjęciu, tak jak mama Desmonda i kobieta, tak z dwadzieścia lat temu. Ta jedna rzecz przeważyła szalę. Connor uwierzył, że jego życie nie zostało oszczędzone przez przypadek. Na pewno nie żył na darmo. Musiał znaleźć templariuszy i zabić każdego z nich. Connor spojrzał na swoje dłonie. Założył na nadgarstki ukryte ostrza. Pasowały idealnie. Poruszył ręką, a jeden z mechanizmów kliknął, a na zewnątrz wyskoczyło obracane i wyciągane ostrze, które mogło robić również jako broń normalna. Connor dotknął noża, który okazał się być niesamowicie ostry. Jęknął, a kobieta poszła po plaster, zakleiła mu palec i uśmiechnęła się. Connor zastanowił się czy otworzyć list teraz czy później. Chwilę zajęło mu podjęcie decyzji. Zagryzł wargę i westchnął. Kobieta i Desmond również się nie odzywali, nie ułatwiając mu wyboru. Zadecydował jednak, że zrobi to później. Schował kopertę do kieszeni koszuli.
– Wasze mamy byłaby z was dumna, chłopcy. – Mruknęła i nagle jakby coś sobie uświadomiła, bo jej usta otworzyły się lekko. – Mówcie mi Oiá:ner lub jak wolicie „matka plemienia”.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz